Gdzieś
kiedyś czytałam,że wschód słońca na Babiej to jedna z rzeczy, które trzeba
zobaczyć przed śmiercią, więc końcem
lipca, zebrawszy ekipę podobnych sobie
pojebów, wyruszyłam do Zawoi by na własne oczy zobaczyć to widowisko. I, jak się potem okazało, ze śmiercią
poigrać.
Prognozy nie
napawały optymizmem, my jednak uznaliśmy, że byle deszczyk nam nie straszny,
zresztą gdy pakowaliśmy nasze zadki do Korsarza słoneczko świeciło radośnie na
nieboskłonie i nic nie zapowiadało nadciągającej tragedii.
Jakoś tak w
okolicach Żywca na przedniej szybie pojawiło się kilka wielkich kropel deszczu,
a zaraz potem z nieba lunął strumień wody
i po chwili już kompletnie nic nie było widac, zupełnie jakbyśmy
zanurzyli się w morskich głebinach xP W dodatku pioruny śmigały dookoła, więc
postanowiliśmy zaparkować przy najbliższej stacji benzynowej, przeczekać to
pogodowe gówno, wypić herbatę, zapalić szluga i
podziwiając rozdzierające niebo
błyskawice zastanowić się, co robić z życiem. Minęła nam na tym jakaś godzina.
W końcu pogoda trochę się uspokoiła i stwierdziliśmy, że raz kozie śmierć,
jedziemy na babią, najwyżej tam zginiemy, a
to w sumie całkiem spoko miejsce na śmierć.
Wędrówkę
zaczynamy w Zawoi Markowej, na teren parku przemykając bez biletu, bo kasa szczęśliwie była zamknięta. Dzięki temu
miałam pieniądze, by kupić sobie jakieś bieda jedzenie następnego dnia XD
Na początku
jak zwykle jest cienszko, ale w miarę
szybko docieramy do Markowych Szczawin,
skąd ruszamy żółtym szlakiem na szczyt, zamierzam stanąc oko w oko z
moim lękiem wysokości. No i okazało się,
że nie taki Diablak straszny, jak go malują ;_; Wędrując nad przepaścią czułam się może nie jakoś
szczególnie odprężona i zrelaksowana, ale też daleko było mi do stanu
przedzawałowego. Może dlatego, że przepaść
tonęła we mgle i tak naprawdę, gdy spoglądałam w dół, to było widać
jedynie puszyste mleko, które
wyglądało na całkiem miękkie do lądowania przy ewentualnym upadku.
Złowrogi Diablak. Sceneria dość depresyjna.
Nogi zgalaretowaciały mi jedynie przy klamerkach, ale ostatecznie jakoś się wgramoliłam do góry.
A tam czekały na mnie takie oto widoczki:
Potem już tylko pohasać w stronę
szczytu, gdzie wiało pieruńsko. 5 minut na i przemarzłam do szpiku kości. Nawet
baton, który miałam w torbie zamarzł całkowicie i próbując się nim posilić
prawie rozstałam się z przednimi zębami.
Matka boska babiogórska iksde
Ze szmat i
koców zrobiliśmy sobie bazę, pseudonamiot, by jakoś przekoczować do wschodu
słońca. Zapasowa koszulka Szczura posłużyła mi za szalik. Sądzę, że Bear Grylls
byłby z nas dumny, widząc jak walczymy o przetrwanie.
Kiedy
zrobiło się ciemno, pogoda się poprawiła. Na niebie zaczęły się pojawiać
gwiazdy w ilościach hurtowych, ale podziwianie ich wiązało się z wyjściem z
bazy i wystawieniem tyłka na zimny wiatr. Pewnie wyjdę na nerda, ale
migoczące czerwone światła odległych
miast przywodziły na myśl Mordor ;_; Niestety nie udokumentowałam tego
zdjęciem, bo mój aparat nie wyrabia w takich warunkach oświetleniowych. Więc
kiedy już go używałam, to do robienia samojebek w bazie, by jakoś zabić nudę XD
Czas mija.
Dobija 23. Jest źle. Jest naprawdę podle zimno. Marzną mi pięty. Piszę
pożegnalne smsy do znajomych. Dobrze, że
chociaż żaden niedźwiedź nie zapukał do naszej bazy. Szczur nie chce się z nami
integrować w bazie, stoi na zewnątrz i co jakiś czas informuje nas o dziwnych
rozbłyskach na horyzoncie, kracząc, że to burza. Tego nam brakowało do pełni
szczęścia. Ewakuacja ze szczytu byłaby przedsięwzięciem dość karkołomnym, nie
byliśmy jakoś szczególnie przygotowani do złażenia w nocy, zero latarki, nawet
baterie w telefonach nam padały. W końcu jednak podkulamy ogon i czmychamy na
ślepo, nie mając pojęcia, co robimy. Obrazek niech posłuży za komentarz.
Kontynuujemy
naszą samobójczą misję. Gdy docieramy do kosodrzewiny, rozkładamy się na
ścieżce i podziwiamy gwiazdy, zastanawiając się, czy w koso żyją niedźwiedzie.
Właściwie to moglibyśmy tam zostać do
rana, kosodrzewina bowiem dobrze chroniła przed zimnem i wiatrem, ale w końcu
strach przed „burzą” szczura i ewentualnymi nieproszonymi gośćmi bierze górę xP
Gdzieś przed
nami, w okolicy Małej Babiej majaczy światło. Wydaje nam się, że pulsuje, że delikatnie
się zbliża w naszą stronę i myślimy sobie, że to może jakiś podobny nam
szaleniec, ale po chwili okazuje się jednak, że światło stoi w miejscu.
Przypominają mi się różne legendy, jakie o Babiej czytałam. Na ciele pojawia
się gęsia skórka. Z pewnością to wina chłodu, kto by tam się bał jakichś
demonów z legend. Kiedy dochodzimy do skrzyżowania szlaków okazuje się, że
światło zniknęło bez śladu. Dziwne rzeczy, naprawdę. Potem jeszcze tylko jakieś 15 minut według szlakowskazu, które przemierzamy już w ciemnościach absolutnych i które wydają się
trwać całe eony. I wreszcie Markowe Szczawiny. Wchodzimy do środka, rozglądamy się
niepewnie, namierzamy całkiem wygodnie wyglądającą ławkę w holu i postanawiamy
na niej spędzić noc. Budzą nas dopiero krzątający się wokół ludzie, którzy mają
okazję do podziwiania naszych malowniczo rozwalonych zwłok. No tak, 8 rano.
Przespaliśmy wschód słońca, kto by się spodziewał ;_;
Postanawiamy
zejść do Markowej i pokręcić się po okolicy, ja proponuję, by udać się na
Jałowiec, gdzie byłam w zeszłym roku i było fajnie wtedy. Szlaku nie znałam, bo
szłam wtedy od dupy strony, czyli od Koszarawy. Także po raz kolejny: witaj
przygodo! Kiedy schodzimy do Markowej mijamy grupkę jakichś starszych turystów,
którzy zaczepiają nas i pytają „hej, czy to nie wy spaliście na ławce w
schronisku?” ;_; Nie tak chcieliśmy zostać zapamiętani ;_; Próbujemy jakoś
ratować naszą reputację (?) i opowiadamy o heroicznym (tudzież głupim) wyczynie
schodzenia z Babiej w środku nocy. Poskutkowało. Przestają na nas patrzeć, jak
na żuli. Zaczynają patrzeć jak na wariatów ;_;
W Zawoi
kupujemy coś na ząb, w moim przypadku jest to bardzo biedna konserwa o nazwie „szynka
polska”, za którą Polacy powinni się wstydzić. Boże, żarcie dla psów
smakowałoby lepiej. Nie jestem w stanie tego jeść, wszystkich odrzuca już sam
zapach i oślizgła konsystencja. NIE POLECAM!
Potem
usiłujemy znaleźć szlak na Jałowiec. Nie mamy mapy, której zapomniałam zabrać z
domu -.-' Pytamy w punkcie info, ale kobieta miała problem ze zlokalizowaniem Zawoi
na mapie, więc idziemy dalej, do kolejnego punktu info, połączonego z galerią (zdjęcia naprawdę MEGA!), gdzie siedzi bardzo miły człowieczek. Pyta,
skąd idziemy, więc odpowiadamy, że z Babiej. On zdziwiony, że tak wcześnie,
więc opowiadamy mu historię naszego życia. Chłop jest wzruszony, łezka kręci
mu się w oku, opowiada, że też kiedyś miał podobne przygody, zanim… i tu spogląda
ze smutkiem na swoją obrączkę ślubną XD Opowiada nam także parę historyjek o niedźwiadku z Babiej, który lubi zapuszczać się pod schronisko i wyjadać ze śmietnika skórki bananów (dobrze, że go nie spotkaliśmy, bo akurat nie miałam przy sobie żadnej skórki banana i jeszcze by się misio wściekł i na moją skórę połasił). Kiedy odchodzimy nawet chce częstować
nas kawą i czekoladą. Pozdro dla tego pana, który i tak tego nie przeczyta!
A więc szlak
niebieski. Nie wiem, jak to się stało, ale pogubiliśmy się sromotnie. Błądziliśmy
przez kilka godzin, aż w końcu złapała nas burza, która dreptała nam po piętach
od dnia poprzedniego, a właściwie to mieliśmy wrażenie, że prześladuje nas od
Małej Fatry. Dodać muszę, że przez najbliższy tydzień grzmiało za każdym razem,
kiedy wychodziłam z domu, a nad głową ciągle wisiały mi burzowe chmurki, fatum
jak nic xD Właściwie to był to dzień
bardziej rekreacyjny, wyczynów mieliśmy już dość. Szwendaliśmy się po lesie z
nadzieją, że znajdziemy szlak, ale też bez jakiejś szczególnej spiny.
Przy
drodze znajdujemy coś, co wygląda jak bardzo zdezelowana maskotka, ale tak
naprawdę to chyba jakiś zmutowany grzyb, czy ki diabeł. Aż chciałoby sie psytulić ;3
W końcu
wracamy do samochodu, gdzie jesteśmy napastowani jeszcze przez jakiegoś
lokalnego kloszarda spod sklepu. Za suchą beskidzką postanawiamy zrobić sobie
przerwę na jakieś papu. Kupujemy 30 kotletów hamburgerowych na promocji, trochę
bułek, sos czosnkowy, po prawie 2 dniach niejedzenia to posiłek bogów!
Miejsce,
w którym się zatrzymaliśmy to jakaś wikińska świątynia?
Podziwiamy
także niesamowite mgły snujące się między drzewami.
I wizerunki
obcych na drewnianych belkach.
Kończymy konsumpcję i ruszamy do domu. Jest jednak zbyt pięknie, by tak po prostu wrócić, mgły wiją się między szczytami. Do zachodu mamy jakąś godzinę, więc postanawiamy zatrzymać się gdzieś w Ślemieniu i na spontana wdrapać się na jakieś z okolicznych wzgórz, by móc podziwiać to wspaniałe widowisko. To był naprawdę szalony romantyczny zryw. W końcu docieramy na polanę, akurat w momencie, gdy niebo zaczyna nabierać dobrych kolorów.
Siedzimy i kontemplujemy, ochujemy i achujemy, tylko Szczur jest głosem rozsądku, który mówi, że pora wziąć dupe w troki i wracać do auta. Kilka razy pada „jeszcze 5 minut”, ale w końcu idziemy.
Zawsze chciałam zrobić takie zdjęcie. Poświęciłam sie dla sztuki i wtargnełam w chaszcze i bagno, by je zrobić, ale wreszcie je mam!
A potem już tylko powrót do szarej rzeczywistości, nad którym nie ma sensu sie rozwodzić :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz