sobota, 30 listopada 2013

Wielka Czantorya

Wielka Czantorya od zawsze odstraszała mnie swoim oblężeniem. Miliony ludzi czekających w kolejce na kolejkę są stałym elementem tamtejszego krajobrazu.  Byłam na tym pagórze parę razy, jako kilkuletni brzdąc, niechlubnie wjeżdżając nań kolejką. W sumie, nie pamiętam, czy mi się podobało czy nie. Pamiętam, że było tłoczno. Pewnej jesiennej niedzieli postanowiłam się przeprosić z Czantorią i  dać jej kolejną szansę.  Przed wyruszeniem w drogę należy pokrzepić się oscypkiem.  I tak też czynię. A potem cisnę do góry, pierwsze metry jak zawsze są katorgą. Szlak nudny jak flaki z olejem, za atrakcję robią jedynie liście doskonale kamuflujące kamienie, przez co można łatwo się pośliznąć i skręcić kostkę.
  Dookoła nic ciekawego, toteż prę do przodu bez przerw na zdjęcia.  Sap sap,  i  końcu jest! Polana Stokłosica,  a ilość gawiedzi na niej przyprawia o zawrót głowy. Moim oczom ukazuje się istny festiwal golonki i piwa. Postanawiam ominąć to jak najszybciej. Śmiecham widząc  tłumy garnące się, by zjechać na dół. Nigdy nie pojmę dlaczego ludzie wolą stać przez pół godziny w oczekiwaniu na kolejkę, podczas gdy w tym czasie spokojnie dokulaliby się na dół. I zupełnie za darmo. No i spaliliby trochę kalorii po goloneczce.
Do Czantorii planowo jeszcze pół godziny, ruszamy więc! 
Ach, to jest właśnie to, za co kocham  góry, błogi spokój i cisza na szlaku! <3
Muszę przyznać, że już dawno nie widziałam takich pielgrzymek na szlaku. Bydło, bydło wszędzie.

No i szczytujemy. Okazuje się, że aby posmakować czantoryjskich widoków trzeba zapłacić.

 Prychamy i lecimy  szukać estetycznych wrażeń po czeskiej stronie. Trafiamy na całkiem miłą polanę  nieopodal schroniska, skąd można podziwiać wcale urocze widoczki.  Choć dupy nie urywają.


Postanawiamy zahaczyć o ten czeski przybytek, liczę, że uda mi się dorwać Kofolę, napój bogów. Połączenie smaku coli ze smakiem kropli żołądkowych zawsze na propsie.  Kupuję litrową butlę i do tego bylinkovy caj w pakiecie,  najdziwniejsza z oferowanych tam herbat, muszę spróbować. Nieufnie wącham specyfik, odrzuca mnie, ale wypijam dzielnie, bo przynajmniej rozgrzewa, a pieruńsko mnie przewiało na tej Czantoryi. Nie ma sensu dalej wędrować, słońce powoli chyli się ku zachodowi.
Cheatujemy i zbiegamy stokiem, nogi same pędzą, kamieni dużo, więc trzeba uważać, by nie wyrżnąć na ryj.  Gdy dochodzimy do auta jest już prawie ciemno. Po tej wyprawie przypomniałam sobie, czemu nigdy nie szalałam jakoś szczególnie za Czantorią.

I adekwatna muzyczka:
 http://www.youtube.com/watch?v=9SxjvpcSTz4

piątek, 29 listopada 2013

Misty mountains cold - Równica

TRASA: http://mapa-turystyczna.pl/route/zfb3
Pierwsza górska eskapada w tym roku. Po długiej zimie czas rozruszać stare kości, a zbolałe od ślęczenia nad książkami do licencjatu oczy są spragnione pięknych widoków. (w tym miejscu zły los mówi "taki chuj!" i wypina się na mnie ;_; )
Pobudka bladym świtem, czyli to, co lubię najbardziej. Z ledwo rozklejonymi oczami nieprzytomna pakuję manatki do plecaka i gotuję herbatę, acz tylko w zamierzeniu. Jak się potem okazało, zapomniałam wrzucić do termosu torebki z herbatą, ale gorąca woda z syropem malinowym też nie była zła.
Pakujemy nasze zacne zadki do samochodu, pogoda nie napawa optymizmem. Za cel podróży obraliśmy Ustroń, skąd udamy się czerwonym szlakiem na Równicę, a później podążymy dalej w stronę Orłowej i Trzech Kopców. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że deszcz pokrzyżuje nam plany.
Wyczołgujemy się z samochodu, miny nam rzedną na widok ludzi w przeciwdeszczowych pelerynach i gór totalnie zasnutych mgłą. Byle deszcz nie jest jednak w stanie nas złamać, więc ziewając ciśniemy na szlak, choć ja forsuję by jeszcze zahaczyć o wystawę psów i pooglądać płaskopyskie szkarady <3
Początkowo szlak jest dość nudny, wiedzie drogą między domami uzdrowiskowymi, Bieber zdążył już zjeść połowę swego prowiantu.

Kierowani znakami wchodzimy w las, gdzie szlak postanawia nam zafundować trochę atrakcji w postaci ostrych podejść i błota po pas. Deszcz i pot spływają nam po mordach. Było coraz bardziej ślisko i stromo, a my sapaliśmy coraz głośniej, jako że kondycja po półrocznym gniciu na kanapie, albo expieniu przed kompem leży i kwiczy. Mlask Mlask, błoto obrzydliwie mlaszcze pod nogami. Szlak nie należy do widokowych. Nawet gdyby nie wszechobecne mgły i tak byśmy figę z makiem zobaczyli, bo drzewa rosły tam gęsto. Muszę przyznać, że mgły w lesie wyglądały kapitalnie. Na poparcie mych słów zapodam teraz serią zdjęć. Takich do fapowania.
Przystawaliśmy co chwila, pstrykając jak szaleni, a przy okazji był to dobry pretekst do złapania oddech.

Dwie wersje kolorystyczne, bo nie umiałam zdecydować, która lepsza xP






Po morderczym podejściu, które w przewodniku było określone jako "łagodny łuczek", dochodzimy do miejsca, w którym prześladowani ewangelicy odbywali nabożeństwa w XVII wieku. Historia prześladuje mnie nawet na wycieczce ;_;
Potem sapiemy jeszcze trochę, by w końcu dojść na szczyt, imponujące 885 m., a naszym oczom ukazuje się... no właśnie, znowu ta cholerna mgła.
Z racji faktu, że nie mamy na ciele żadnego suchego miejsca, uznaliśmy, że warto byłoby się gdzieś zamelinować, by wysuszyć łachmany przed dalszą wędrówką, a jeszcze sporo było przed nami. Wybór pada na "Gospodę pod czarcim kopytem", jedną z najbardziej klimatycznych knajp, w jakich miałam okazję być. Fotek brak, bo mój lichy aparat niedomagał przy tamtejszym oświetleniu. Siadamy przy ogromnym palenisku, zamawiamy po czarcim napoju, napitku który miał być czymś w rodzaju miłosnego eliksiru. Nie powiem, tym specjałem knajpa zdobyła moje serce xD Gdy z głośników popłynęła moja ulubiona płyta Loreeny McKennitt nie miałam ochoty ruszać stamtąd tyłka, ale w końcu się przemogłam. Otwierałam drzwi z nadzieją, że oślepią mnie promienie słońca, ale znów chlusnęło mi w ryj deszczem ;_;
Ciężkie chmury nie rokują najmniejszych szans na jakiekolwiek widoki. Pogoda stawia nasze dalsze plany pod znakiem zapytania. Ostatecznie postanawiamy brnąć dalej przez morze błota, na szlaku ani ćwierci żywej duszy. Klniemy pod nosem i ciśniemy na Orłową. Momentami mgła się rozprasza, odsłaniając kawałek okolicznych wzgórz, ale chwilę potem wszelkie nadzieje zostają brutalnie odebrane przez nową porcję mgieł i deszczu.

 Aparat idzie w ruch, gdy mijamy urokliwy las. Dokładnie tak wyobrażałam sobie Mroczną Puszczę, czytając Hobbita.







 Trafiamy na dziwne znalezisko. Kitę włosów przybitą do drzewa. WTF?! Jakiś dziwny przejaw lokalnego folkloru, postrzyżyny na szlaku, czy ki diabeł? Z leksza niepokojące, zaczynam się czuć, jak bohaterka horroru.

 Gdzieś w połowie drogi na Orłową postanawiamy utopić smutki w alkoholu i wyciągamy Somersby. Kilka dni wcześniej Rann i Bieber zakupili ponad sto sztuk na przeterminowaniu, korzystając z promocji.

Ostatecznie docieramy do Orłowej. Gdzie delektujemy się wspaniałymi widokami.


Tam kapitulujemy. Jak się potem okazało nie była to najlepsza decyzja podjęta tego dnia, bowiem ledwie wróciliśmy na Równicę, pogrzaliśmy się chwilę Pod Czarcim kopytem (gdzie dalej leciała Loreena), to dokonała się magiczna przemiana, którą najlepiej zobrazują zdjęcia:



Których jakością na tym portalu jestem przerażona. Zły blogspot, niedobry!
 Pędzimy wyżej, spragnieni wreszcie jakichś widoków. Mgły odsłaniają pobliskie pagóry, serce się raduje, a bateria w aparacie rozładowuje od zdjęciowego szaleństwa.
Zaczyna się robić późno, więc ślizgając się po błocie schodzimy w dół, do centrum. Woda wesoło chlupoce w butach, dla których ta wyprawa okazała się być gwoździem do trumny. Słońce odmieniło nie do poznania znajomy las.  Nagle okazuje się, jak bardzo w nim zielono.


Podsumowując, całkiem miła eskapada na dobry początek. Wielkim plusem był fakt, że Równica tego dnia była zupełnie opustoszała. Niestety jest to skutkiem minusu, czyli pogody xD Cóż, nie można mieć wszystkiego. Ten niezwykle popularny ze względu na swą dostępność (można go zdobyć samochodem ) pagór, nigdy nie był moim ulubionym, a ta wycieczka nie zmieniła tego. Choć pewnie jeszcze nieraz tam zawitam.

No i soundtrack musi być:
http://www.youtube.com/watch?v=6fx15mA4TRg