sobota, 2 maja 2015

Pilsko - czyli o tym, jak zeszliśmy na złą drogę

Wbrew pozorom dzisiejszy post nie będzie o tym, jak ulegliśmy demoralizacji podczas wycieczki na Pilsko, nie będzie żadnych narkotyków, używek, itepe, jedynie odrobina bezprawia, ale o tym potem, wszystko w swoim czasie.
W połowie marca, wreszcie zostawiwszy za sobą sesję zimową i doczekawszy się dogodnej pogody postanowiliśmy wyruszyć na Pilsko. Nasz plan początkowo był o wiele bardziej ambitny, zakładał bowiem jeszcze jakieś Rysianki, Romanki, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że na początek trzeba przetestować kondycję, rozruszać kości po zimowym gniciu przed kompem i nie ma sensu wypruwać flaków na pierwszej od całych eonów wyprawie. Startujemy około 13:30 z Glinnego. Początek wędrówki był beztroskim spacerkiem, dopóki nie zapadłam się w śnieg aż po samo udo. Gdyby nie ci, którzy przecierali nam szlak byłoby jeszcze bardziej wesoło. Momentami jest bardzo ślisko, zwłaszcza przy ostrzejszym podchodzeniu. Generalnie jednak słońce przygrzewa, a kondycja nie woła jakoś szczególnie o pomstę do nieba więc jest ok.

 Tej wiosny celebryci nosza okulary do spawania xD

 błotko ;3
 królowa jest tylko jedna !

Tym razem postanawiamy wejść na szczyt niebieskim szlakiem, tak dla odmiany. Mam wrażenie, że pod szczyt docieramy w tempie ekspresowym, mimo tego całego grzęźnięcia w zaspach po same kolana
Zdjęcie tego nie oddaje, ale Tatry naprawdę wydawały się wtedy być na wyciągnięcie ręki, rzut beretem, czy śnieżką. Oczywiście zdjęcie oddaje bardzo mało, bo mam chujowy aparat (wrażliwych przepraszam za dosadność, ale lubię nazywać rzeczy po imieniu xD)





  Pod samym szczytem tracimy jednego z uczestników wyprawy, który stoczył się w lodową otchłań - butelkę Pepsi, którą Sztur położył na oblodzonej górce, kompletnie nie przewidziawszy, że lód jest śliski, więc butelka stoczy się w dół XD Ostatecznie jednak akcja ratunkowa się udaje, butelka wyszła z tego bez szwanku, ale była lekko wstrząśnięta tą przygodą hehe.

Kiedy w końcu jesteśmy już na Górze Pięciu Kopców doznaję szoku... Gdzie mój ulubiony kosodrzewinowy labirynt! Ale potem patrzę pod nogi i widzę jedynie wystające spod śniegu czubki choinek... hmmm, faktycznie sporo tego śniegu.

 Stoimy chwilę, wiatr smaga nas po mordach, ale do szczytu jeszcze kawałek, więc ruszamy co chwila zapadając się w śnieg i choinki xD Na szczycie nie ma prawie nikogo, mamy całe Pilsko dla siebie!

 Interstellar dla ubogich
 Kiełbasa i buła najlepsze w górach!

Planowo mieliśmy czekać do zachodu słońca, ale do zachodu jeszcze ponad godzina, a nam jakoś tak po pierwszych 5 minutach, kiedy wszystkie członki zaczęły zamarzać, ten plan wydał się coś mało atrakcyjny xD Ostatecznie jednak stwierdzamy, że może warto się poświęcić, ale żeby  jakoś przetrwać postanawiamy schronić się w śnieżnej jamie, gdzie przynajmniej nie wieje...
...a w dodatku może być całkiem przytulnie xD
Powoli zamarzamy, czas wlecze się niemiłosiernie, zawsze zachód dopadał nas za szybko, a teraz musimy czekać i czekać... próbujemy nawet rozpalić ognisko (odrobina bezprawia, o której wspomniałam na początku, pewnie spodziewaliście się czegoś bardziej niegrzecznego, przykro mi xP)
I w końcu zaczyna się, prawdziwy spektakl! Naprawdę warto było marznąć i czekać do zachodu, zwłaszcza z perspektywy czasu bardzo miło to wspominam, bo wtedy ciężko było się tym w 100 % delektować, myśl o amputacji stóp była dominująca xD



a tutaj widzimy śnieżnego australopiteka xD
 Obserwowanie chowającego się za horyzont słońca - 10/10. Trochę szkoda, że niebo było wtedy absolutnie bezchmurne, ale cóż, nie można mieć wszystkiego xP
Kiedy slońce znika całkowicie. postanawiamy rozpocząć powrót, co trochę słabo widzę, ale witaj przygodo! Ze szczytu Pilska przez większość trasy zjeżdżamy na dupie, ja mam opory, bo boję się, że nie uda mi się w porę wyhamować i spadnę w przepaść, więc początkowo postanawiam schodzić bokiem stoku, gdzie jednak trafiam na bardzo oblodzone miejsce, dostaję ataku paniki, trzymając się kurczowo bezpiecznego drzewa i mówiąc, że nigdzie nie idę, chyba, że wezwą GOPR xd ostatecznie ziomeczki zarządzają akcję ratunkową, a ja zostaję łajzą roku ;_;
Kiedy docieramy do schroniska jest już ciemno. I tutaj zaczynają się pierwsze problemy ze znalezieniem szlaku, ale ostatecznie jakoś wchodzimy w las i przez pewien czas podążamy szlakiem, choć jest cholernie ślisko, a w tych egipskich niemalże ciemnościach, kiedy idę wąską ścieżką po śniegu o oblodzonej powierzchni, a z lewej strony zieje przepaść (dobra, przesadzam z tą przepaścią, ale było stromo całkiem) przypomina o sobie mój lęk wysokości. Nogi mam jak z waty, ale idę, bo cóż innego mogę zrobić. W pewnym momencie przypominam sobie, że od jakiegoś czasu nie widziałam szlaku. Ale niby na ścieżce jest całkiem sporo śladów butów, więc może po prostu przeoczyłam oznaczenia? W końcu wychodzimy na jakąś małą polankę i jestem już pewna, że zboczyliśmy ze szlaku. Nikt z nas nie ma co do tego wątpliwości. Co robić? Wracać się nie opłacało, więc uznaliśmy, że choć to misja zakrawająca na samobójczą, będziemy się kierować w dół, brnąć w kompletnie nieznane, zmierzając w stronę światła, choć z reguły chyba nie warto tego robić, ale najwyżej zginiemy. Właściwie wtedy myślałam, że to jedyne możliwe zakończenie tej historii xD Śladów przed nami coraz mniej, ale wciąż jakieś były, więc ktoś kiedyś tędy szedł, całkiem niedawno nawet, więc albo wyszedł gdzieś w cywilizacji, albo natkniemy się na świeże zwłoki, które pewnie moglibyśmy jakoś wykorzystać do przetrwania. Oglądanie Beara Gryllsa może nie pójdzie na marne. Śladów niedźwiedzi na szczęście nie widać. Idziemy. Przedzieramy się przez zaspy, przedzieramy się przez ośnieżone chaszcze, milion gwiazd świeci nad nami, ale my wtedy tego nie widzimy, jesteśmy zbyt pochłonięci ratowaniem tyłka, by doceniać piękno nieboskłonu. Co jakiś trzeba trawersować zbocze, albo zjeżdżać na tyłku w ciemną otchłań lasu, gdzie czaić może się wszystko. Zastanawiałam się, ile czasu minie, zanim znajdą nasze zwłoki, mając nadzieję, że mama nie będzie musiała się zbyt długo martwić, że jakiś zwyrol mnie zabił i zgwałcił czy jakkolwiek zbezcześcił. Nikłe światła co chwilę migoczą przed nami między gęstymi drzewami, ale wcale się nie przybliżają. Idziemy, idziemy, idziemy. Telefon rozładowany, więc nawet nie mogę się pożegnać z bliskimi i napisać im, jakie kwiaty mile bym widziała na moim grobie. Zimno w stopy. Mokro w tyłek od tego zjeżdżania na nim. Zginiemy. I właśnie wtedy, gdy nadzieja zaczęła we mnie umierać, wychodzimy na polankę, z której bardzo wyraźnie widac, że mamy już niedaleko do cywilizacji! Spoglądam w niebo i robię wow na widok tych wszystkich gwiazd, oddycham z ulgą i zaczynam cfaniakować, że przecież wcale nie było tak źle, że mogłabym tak jeszcze raz, jeszcze dłużej XD Idziemy jeszcze chwilę i trafiamy do asfaltu, który niemalże mam ochotę ucałować i po chwili jesteśmy przy Korsarzu. Jesli liczyliście na jakiś podniosły morał w stylu, że w góry przede wszystkim zawsze trzeba zabierać zdrowy rozsądek, bla bla bla, to się przeliczyliście. Z perspektywy czasu to była naprawde super przygoda, a ja lubię się gubić, a potem bać i wmawiać sobie, że umrę, to całkiem ekscytujące, polecam xD

Dawno nie było muzyczki, więc wrzucam  https://www.youtube.com/watch?v=ZEAKJw8Cz1c
Przy okazji polecam cały soundtrack z Drajwa, i sam film. Dla tych, którzy to czytają i jeszcze nie widzieli: powinniście zrobić to NATYCHMIAST, zresztą, nie wierze, byście mieli coś lepszego do roboty ze swoim życiem. xD