czwartek, 17 września 2015

Chleb

W tak upalny dzień, jak ten (notkę zaczęłam pisać w połowie sierpnia, kiedy było apogeum upałów, ale jak zwykle w połowie dopadł mnie leń i odstawiłam na miesiąc), powracam pamięcią do dni, w których strasznie mi pizgało, telepałam się z zimna, szczękałam zębami i generalnie mówiłam, że już nigdy nie będę narzekać na to, że mi za ciepło. A jednak... W ramach ochłody druga część relacji z małofatrzańskiej włóczęgi.

Dociera do mnie stukanie w szybę i "dobriiiii deeeeen". Pan parkingowy punktualnie o 7.00 budzi nas i domaga się hajsu, albo sio, won, wynocha. Postanawiamy jednak pomachać mu na pożegnanie i zmienić lokalizację. Mimo, że pora jak najbardziej sprzyja wygrzebaniu się z Korsarza i wyruszeniu na szlak, postanawiamy zdrzemnąć się jeszcze 5 minut, z czego oczywiście robi się godzina. O 8 ostatecznie rozklejam oczy, dzień zapowiada się słonecznie, wręcz idealnie, by zdobyć Wielki Krywań, który ostatnio był dla nas niezbyt gościnny.
Miejsce, w którym zaparkowaliśmy Korsarza jest całkiem dogodne ;)

Ruszamy się jak muchy w smole, więc na szlak wychodzimy o 9. W butelce wody Korkorana zrobiła się mała dziurka, przez którą tryskała woda, więc urządziliśmy sobie prowizoryczny prysznic xD
 Pogoda w ciągu godziny zdążyła się dokumentnie spieprzyć. Może jeszcze nie pada, ale chmury wiszące nad naszymi głowami nie zwiastują niczego dobrego. Jesteśmy zaskoczeni,że Vratna, choć oczywiście nie wygląda tak, jak wtedy, gdy opuszczaliśmy ją w zeszłym roku, to nie wygląda też jak wielkie pobojowisko,  którym była jeszcze do niedawna. Choć Chata Vratna dalej zamknięta, podobnie jak... tamtejsza rzeka, która także była..eeee... chwilowo nieczynna.

  Zamknięta Rzeka

Doskonale widać, którędy zeszła niszczycielska lawina błotna.


Szlaku, którym idziemy, szczerze nienawidzę! Naprawdę, jakbym miała wybrać najbardziej znienawidzony SZLAG górski to właśnie ten zostałby zaszczytnym laureatem. Przez pierwsze 40 minut są flaki z olejem, naprawdę. Droga przez las i niekończące się zakręty, wszystkie wyglądające tak samo, więc cięzko stwierdzić, czy jesteśmy już bliżej końca czy nie (kiedyś muszę je policzyć). Oczywiście ostro pod górkę, ale na to nie będę narzekać, bo przecież jestem w górach. Chociaż no, nie lubię, jak na starcie trzeba ostro cisnąć do góry, wolę jakąś delikatną rozgrzewkę. W lesie trafiamy na prześwity, w których zatrzymujemy się i patrzymy na ludzi wjeżdżających na szczyt kolejką, a oni patrzą na nas. Trochę im zazdroszczę. Osobiście polecam wjechać na szczyt kolejką, bo sam szlak nie funduje absolutnie żadnych pozytywnych wrażeń, za to ze Snilovskego Sedla naprawdę jest gdzie się powałęsać, a szkoda  tracić 2 godziny czasu. Niemniej raz warto spróbować nim podejść. Może mam do niego uraz, bo podczas mojej pierwszej wizyty tam, ledwo co go przeszliśmy, a już było trzeba uciekać w popłochu przed burzą, która dreptała nam po piętach, a następnego dnia znowu powtórka z rozrywki i schodzenie tym szlakiem, kiedy byłam już totalnie zmordowana i poruszałam się z gracją robocopa? Tak, jak Małą Fatrę kocham, tak tego szlaku nienawidzę. Ale dość już wyżywania się na nim, bo jednak pod koniec potrafi zaoferować całkiem niczego sobie widoki.


Jest też kraina dinozaurów.


Im wyżej, tym bardziej wieje, a wiatr tego dnia jest naprawdę lodowaty. Zakładam więc bluzę, ale po chwili jest mi w niej za ciepło, więc ja zdejmuję, ale zawiało parę razy i znów przemarzłam do szpiku kości, więc muszę ubrać ją z powrotem i tak w kółko xD
Na Snilovskim Sedle zastajemy kota siedzącego przy piwku


Chwilę później koteł przyszedł do nas i zaczął się łasić, po czym dobierać do Korkoranowego plecaka, w którym najwyraźniej wyczuł puszkę wydzielającą jakże intensywny aromat paprykarza. Drapał więc plecak, gryzł go, ocierał się o niego, próbując się do tej puszki dostać. Dopiero kiedy prawie przegryzł plecak zdecydowaliśmy się go przegonić. Chwilę później sami zostaliśmy przegonieni przez wiatr. Chcieliśmy zdobyć Wielki Krywań, ale nie wyglądał on zbyt gościnnie tego dnia, a wciąż mieliśmy w pamięci, jak nieludzko zimno było tam rok temu przy o wiele lepszej pogodzie i jak bardzo wiatr usiłował zwalić nas z nóg. Postanawiamy więc pocieszyć się Chlebem, z nadzieją, że może trochę się przejaśni i nie będzie trzeba rezygnować z Krywania.




Lepszy świat

Na samym Chlebie pizga jak w Kieleckim ( byłam raz i w sumie nie pizgało...). Postanawiam zająć sobie dobre miejsce obserwacyjne, gdzie leżę i wpieprzam kiełbachę, usiłując dostrzec Tatry i podziwiając Wielką Fatrę, która jest opromieniona słońcem (a nie mówiłam, by 2 dnia jechać na Wielką Fatrę?! Nikt nigdy mnie nie słucha, łeeee!). Właściwie to mam wrażenie, że ciemne chmury wiszą głównie nad nami, to chyba jakieś fatrzańskie przekleństwo, nigdy nie uświadczymy tam naprawdę dobrej pogody. Korkoran kapituluje jako pierwszy, postanawia zejść do kosodrzewiny, bo za zimno mu. Tak, to ten sam człowiek, który zimą na Pilsko pojechał tylko we flaneli i mówił, że nawet mu przyjemnie w tym! W sumie to faktycznie, chwilami jak zawieje, to Pilsko może się schować. Po chwili sama robię odwrót w ramach solidarności z grupą, bo najchętniej szłabym w stronę Sten (chociaż liczyłam się ze zwianiem z grani).


Widoki z Chleba zasługują na same poCHLEBstwa ;_;



Dalej czeka nas już tylko smutne schodzenie znienawidzonym szlakiem do Korsarza. Przy parkingu pewnie od zarania dziejów stojąca tam babuszka częstuje nas łoscypkami i wymieniamy jakieś żarciki, potem ucinamy sobie jeszcze krótką pogawędkę z jakimiś Słowakami (to magia, choć nie wszystko da się zrozumieć, to i tak gada się z nimi sympatycznie ;p), a potem już tylko podróż do domu. Po drodze próbowaliśmy jeszcze zahaczyć o jakiś hrad, ale pobłądziliśmy w słowackiej sennej wiosce, która wyglądała, jakby czas zatrzymał się w niej jakoś 20 lat temu (specyfika słowackich wiosek?), więc skapitulowaliśmy. Potem jeszcze tylko przystanek w Cieszynie na kofole, studentska, sojovy suk i pifko, nieodłączne elementy wycieczki do naszych południowych sąsiadów.

Mała Fatro, tęskno mi ;(

Jako bonus mała fotorelacja z polowania na zachód słońca, albo raczej z mojej zabawy ze słońcem w kotka i myszkę. Słońce bowiem co chwila chowało się za chmurami, jednak ostatecznie zafundowało nieziemski spektakl,  ale kończę już swój wywód, bowiem słowa nie są w stanie tego oddać, a mi do poety daleko :P



Pomajstrowałam przy zdjęciu i udało mi się zrobić noc xD


 Później zrobiło się trochę apokaliptycznie...



SOUNDTRACK : https://www.youtube.com/watch?v=A0FXliKdbac


środa, 22 lipca 2015

Prawie Wielki Sut i Osnica

Od czasu mojej zeszłorocznej wyprawy na Małą Fatrę Velky Rozsutec nie dawał mi spokoju. Na szczęście moją obsesję podzielała reszta ekipy, więc gdy tylko szlak na Wielki Sut został ponownie otwarty (od 1 marca do 15 czerwca jest zamknięty z racji ochrony kwitnących wtedy endemicznych roślinek) postanowiliśmy wreszcie go zaliczyć. Wiedziałam, że mój lęk wysokości może okazać się problemem, ale dopiero dzien przed wyprawą zadałam sobie trudu, by poszukać filmików poglądowych na jutubie i wtedy zwątpiłam w sens tej wycieczki, doceniłam mój fotel przed kompem, który jest taki wygodny, seriali tak dużo, może lepiej zostać w domu? xD Po co mi góry, skoro mam internet, mogę je tam sobie pooglądać?  Oglądając nagranie ze zdobywania Małego Rozsutca zmiękły mi nogi i czułam lęk wysokości siedząc PRZED KOMPEM, Wielki też nie wyglądał zbyt zachęcająco. Ale ostatecznie raz kozie śmierć, może wcale nie będzie tak źle, może nawet będzie fajnie, najwyżej umrę, każdy kiedyś umrze, więc czemu nie umrzeć na Małej Fatrze, gdzie przynajmniej jest ładnie?
W dniu wyjazdu zahaczam jeszcze o aptekę i przezornie kupuję opaskę na kolano (o tym dlaczego wolałam się zabezpieczyć można przeczytać w poprzedniej relacji), która jak się potem okazuje zupełnie nie była mi potrzebna. W Cieszynie robimy przystanek, by zakupić buły i kabanosy, a potem już ciśniemy drogą pośród gór, umilając sobie podróż czytaniem czeskich bilbordów: moje ulubione to "DENNE MENU" xD Wiem, że chodzi o dzienne, ale jakoś i tak nie chciałabym się stołować w takiej restauracji.
Parkujemy  w Stefanovej, gdzie pan parkingowy zdziera z nas hajsy: dva ojro abo desent zloty za caly den (nie wiem, czy to było po slowacku...chyba nie, nie potrafię w ten ich slang ;_;), a w dodatku każe nam przeparkować auto. Początkowo się zbulwersowaliśmy, że tak se rządzi, że chyba chce sie poczuć ważny, choć oczywiście bez protestów je przeparkowaliśmy zgodnie z życzeniem.  Później przeczytałam w internetach, że po prostu kiedy ktoś parkuje na dłużej, to proszą, by auto zaparkować pod kamerą, gdyż nagminne są tam przypadki włamań i kradzieży. My w aucie zamierzaliśmy spędzić noc, więc ewentualny złodziej zaliczyłby niezłego zonka na widok 4 zmarnowanych chrapiących mord. Ale ok, do sedna. Na parking zawitała ekipa słowackich gimbusów, dobrze, że nie spotkamy ich już na szlaku. Czekamy na Sztura, który jak zwykle przepakowuje plecak 10 razy i sprawdza wszystkie klamki, a potem jeszcze sie przepakowuje z 2 razy, podrzuci sobie znalezioną w bagażniku piłeczką, i możemy ruszać. Patrzę na Wielki Sut z mieszanymi uczuciami, w dodatku pogoda mimo tego, co mówiły prognozy jest dość posępna, ale może powinnam się cieszyć, bo jeszcze o 7 na kamerkach z Chleba była po prostu jedna wielka szarość, a teraz jednak sporo widac, choć szczyt Suta skrywa się w chmurach.


 Nasz dzisiejszy cel. W tej aurze budzi we mnie jeszcze większy niepokój.

 Jak to zwykle bywa na początku wycieczki jest cienszko. Ale dobrze, że mam aparat, przynajmniej kiedy łapanie oddechu przychodzi mi z trudem mogę przystanąć pod pretekstem zrobienia foty. Z wycieczki przywiozłam ich prawie 600... czyżby tak źle było z moją kondycją? Nie, tam po prostu było tak ładnie!


Nie wiem, o co chodzi ;o

Baśniowy las. Jak z baśni braci Grimm, gdzie ktoś cierpi i umiera. Naprawdę było trochę kripi. Zwłaszcza, że tuż przed wyprawą wciągnęłam się w czytanie różnych rzeczy o niewyjaśnionych wypadkach w górach, zaginięciach, itp. Idąc tym odcinkiem drogi czułam się całkiem nieswojo.
Niezbyt rozsądne było również czytanie książek o górskich wypadkach, kiedy miałam iść na podbój Wielkiego Suta, który przecież pochłonął parę osób, a poza tym budził we mnie pewną grozę. Przy okazji polecam "Sygnały ze skalnych ścian" Wawrzyńca Żuławskiego, który o ironio zginął właśnie w górach.



 W końcu docieramy do przełęczy Medziholie, po jakiejś 1:20 wędrówki. Tam robimy sobie przerwę przed atakiem Wielkiego Suta, posilając się

 (Oscypek był wyborny, polecam)
 I podziwiając widoki

 Dodam, że Fatrę mieliśmy prawie tylko dla siebie, napotkanych turystów można zliczyć na palcach jednej ręki ( no dobra, na Medziholie była większa grupka turystów, ale zaraz się zmyła, spotkaliśmy ich dnia następnego, jak pod Chlebem raczyli się rozgrzewającymi trunkami).

  No to w drogę!

Jest super, ale wiem, że wyżej będzie jeszcze lepiej.


Pojawia się drabinka, ale nie wywiera ona na mnie zbyt wielkiego wrażenia, daleko jej do tej owianej złą sławą z  Koziej Przełęczy, przypomina raczej schodki. Pojawia się bardzo dużo przestrzeni, no i powoli zaczyna mi się kręcić w głowie, a nogi zaczynają mięknąć.



Chcę wyżej, ale po prostu nogi odmawiają mi posłuszeństwa, dostałam jakiejś blokady, ręce mi się trzęsą, przyklejam się do kamienia i mówię, że za żadne skarby nie pójdę dalej. Korkoran też kapituluje i zwiewa w dół. Ja w dół nie chcę, bo tu gdzie siedzę jest fajnie w sumie, widoki niczego sobie. Sztur i Ruski chcą zdobyć szczyt więc ruszają do góry, nie mija minuta, jak słyszę "łooo kuwaaaaaaaaa, dobrze, że nie szłaś dalej" xD Siedzę tam chwilę, wściekła na siebie, ostatecznie postanawiam zejść niżej, by sprawdzić co z Korkoranem, Siedzimy sobie i zastanawiamy się, co się w nas zepsuło, przecież wchodzą tam starzy ludzie. Dzieci. Nawet psy!!!. Zastanawiamy się też, gdzie podziała się reszta. Wcześniejszy telefon do Sztura skończył się na "o kuwaaa, pionowa ściana", od tamtej pory żadnego znaku życia. Postanawiamy jeszcze raz uderzyć do góry. Tym razem nic mi się nie dzieje, miejsca, gdzie wcześniej kręciło mi się w głowie nie robią na mnie żadnego wrażenia. Ale gdy docieram do miejsca "łoooo kuwa" i widzę ekspozycję stwierdzam, że ja tu sobie posiedzę jednak, ale szerokiej drogi, było miło, z bogiem. Siedzę więc jak ostatnia oferma i czekam. Wiem, że tam na szczycie jest papież mówiący "nie lękajcie się" (cóż za trafny cytat w tych okolicznościach), ale ja się lękam, nic na to nie poradzę.


Kiedy nie wchodzisz na szczyt i czekasz na kolegów, pozostaje ci robienie jedynie smutnych samojebek, nie polecam ;_;

W końcu reszta ekipy schodzi ze szczytu, zastanawiamy się, co dalej robić z życiem. Chcialabym iść na Stoha, potem zejść do Chaty na Gruni, a nastepnie do Stefanovej, ale to zabierze zdecydowanie zbyt dużo czasu, więc postanawiamy pójść na pobliski pagór - Osnicę, która może nie wygląda zbyt imponująco, ale może być fajnie, więc czemu nie. Ostatecznie okazuje się być SUPER. Już pierwsze kroki na szlaku z powalającym widokiem na Wielki Sut są cudowne. Co ja mówię.. widoki w każdą stronę są cudowne.





  Przez moment wędrujemy lasem, gdzie czekało na nas błotko, więc aby nie zaliczyć gleby wchodzę  do góry, trzymając się rozpaczliwie różnych roślinek, być może także endemicznych xD

 Sztur - Werter wersja dla ubogich. To tylko tak niewinnie wygląda, pod tą skałką była ogromna przepaść.


Ładnie.






Sry za jakość zdjęcia, ale musiałam wstawić to "cmentarzysko małych drzewek".

 Naprawdę nie chcę stamtąd wracać. Zejście wydaje się trwać parę godzin, zaczynamy się nawet zastanawiać, czy nie pokręciliśmy drogi.   W końcu jednak dochodizmy do Stefanovej. Zaglądam do knajpy, patrzę jak ludzie wewnątrz piją Kofolę z kufli, z tym nosem przyklejonym do szyby wyglądam pewnie jak sierotka z bajek, w święta patrząca na ciepło domowego ogniska, którego nigdy nie uświadczy, brakowało tylko płatków śniegu. W Korsarzu wcinam moje kabanosy i bułe, Sztur szalony wpieprza KILOGRAM sałatki, słuchamy Radio Maryja, potem trafiamy na jakieś radio z naprawdę psychodeliczną i pojebaną  muzyką, a efekt niepokoju potęguje fakt, że po chwili widzimy wyłaniające się z ciemności reflektory samochodu, sunące prosto na nas. Samochód w ostatniej chwili wyhamował, ale po chwili wrócił, robiąc dokładnie to samo. W dodatku przez moment wydawało nam się, że widzieliśmy samego Slendermena, ale to chyba po prostu drzewa w świetle reflektorów... w każdym razie była "Gęsia skórka" (czy tylko ja wciąż lubię to oglądać i wciąz się boję?).  Nie wiem, jakim cudem udało mi się całkiem wygodnie ułożyć i zasnąć.
Gdy przebudziłam się w nocy wydawało mi się, że ktoś kręcił się po parkingu. Później okazało się, że reszta miala podobne schizy. Mam nadzieję, że to tylko złodzieje samochodów...



Jako bonus do relacji daję linka do tej pojebanej słowackiej stacji, polecam włączyć sobie w nocy. Zaś w ciągu dnia puszczają całkiem spoko muzykę.
http://tunein.com/radio/RTVS-Radio-FM-918-s81606/

I jeszcze jedno. Znalezione na internetach, ale kiedyś zrobię podobne:
 http://gallery.photo.net/photo/14513192-lg.jpg

Tak sobie myślę, że skoro kolejną moją pasją  jest kinematografia, to czemu by nie kończyć każdego posta poleceniem filmu, który aktualnie uważam za godny uwagi? Nie ma chyba żadnych ku temu przeciwwskazań, a zatem polecam to :
https://www.youtube.com/watch?v=H8ngDiG9V8w
Nie jestem psychofanką Goslinga, czytającą "100 powodów by kochać Ryana Goslinga", ani też nie uważam, że jest on słodszy niż małe szczeniaczki (tak, naprawdę, ktoś coś takiego wymyślił... http://ryangoslingvspuppy.tumblr.com/), ale po prostu sądzę, że jest wporzo, filmy, w których gra, wybiera z pewną konsekwencją, a jego reżyserski debiut jest naprawdę ciekawy i sądzę, że 2 godziny życia są warte poświęcenia uwagi tej mrocznej i chorej historii przypominającej surrealistyczną baśń, którą Gosling chce nam opowiedzieć.