sobota, 5 kwietnia 2014

Diablak

Muszę się nauczyć sumienności w dodawaniu notek. Dziś będzie trochę o wyprawie na Królową Beskidów, a przynajmniej tyle, na ile mój alzheimer pozwoli. Otóż zeszłego lata podczas pobytu na radosławowej melinie postanowiłam w końcu wprowadzić mój odwieczny plan w życie i wybrać się na Diablak. Kiedyś już miałam jedno diablakowe podejście, wybrawszy się z Koszarawy na ciężkim kacu, z jedną tylko lichą butelką wody w potworny upał, ale rzecz skończyła się na Mędralowej i  tęsknych spojrzeniach rzucanych w stronę Królowej. Obiecałam sobie wtedy, że następnym razem choćby się waliło i paliło Babia będzie moja!

Bladym świtem o 13 wyruszyliśmy w drogę. Przedzierając się radkolimuzyną z Koszarawy do Zawoi straciliśmy godzinę. Kiedy postawiliśmy nogę na szlaku było lekko po 14 i szykował się niezły zapieprz, a w dodatku było obrzydliwie gorąco. Na szczęście cała droga do Markowych Szczawin wiodła przez las, po znienawidzonych przeze mnie nibyschodkach.

 Poszło wręcz ekspresowo, a przez całą drogę toczyłam w sobie wewnętrzną walkę, który szlak na Diablak wybrać. Diabelskie podszepty mówiły mi, bym porwała się na perć akademików, ale z drugiej strony pamiętałam, jak kiedyś na Świstówce prawie zjechałam na zawał na widok łańcuszka. Ostatecznie wybrałam bezpieczniejszą opcję, w sumie z chyba nieco ładniejszymi widoczkami. Aczkolwiek ostatecznie po wizycie na Babiej okazało się, że mój lęk wysokości chyba gdzieś przepadł i siedząc na kamorach na szczycie patrzyłam sobie w dół bez większych rewelacji, machając beztrosko nogami. Chociaż drabinka na Koziej Przełęczy chyba wciąż nie dla mnie.
 Oblężone Markowe Szczawiny. Szczam na nie i spierdalam czym prędzej w dziki las.
Cisnąc na szczyt Diablaka ciągle przystaję i oglądam się za siebie, wzdychając do Małej Babiej, która wynurzała się zza czerwieniących się jarzębin.



Przed szczytem jeszcze krótka wspinaczka po kamiennej kopie i jest! Bogowie! Nie będę nic pisac, bo żadne słowa by tego nie oddały. Od czasu wizyty na Babiej już nic mnie tak nie zachwyciło i muszę przyznać, że cierpię na chroniczny niedobór wysokości.

 Widok na Taterki dziś nie oszałamia.

 Rude spełnione.
Na szczycie spędziliśmy jakieś 2 godziny, Randalf, głos rozsądku na tej wyprawie, marudził, że trzeba wracać, bo będzie ciemno, chodźmy już, nie ma czasu, bla bla bla, ale no po prostu nie mogłam stamtąd pójść, było za pięknie, a w dodatku miałam cichą nadzieję, że uda mi się poociągać aż do zachodu słońca.

 Niestety nadzieja matką głupich i w końcu się zebrałam. Schodząc ze szczytu po kamorach, spotkałam ziomka, któremu co najlepsze śniło się tej nocy, że łaził ze mną po górach, czy coś.
Co chwila odwracałam się, robiąc przeciągłe "oooooch".
 Friedrichowe kolorki! To co lubię najbardziej!
Kiedy schodzimy w las, robi się coraz ciemniej. Cudowne czerwone słońce prześwituje między drzewami,  a żal, że nie ma mnie w tym momencie na szczycie sięga apogeum. WRRRR.
Kiedy dochodzimy do radkolimuzyny jest już totalnie ciemno. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym na sam koniec wycieczki prawie nie zabiła się potykając się na asfaltowej drodze o własne nogi. Księżyc świecił nad Diablakiem, a ja postanowiłam zasugerować przedarcie się przez góry skrótem do Koszarawy.Wyśmienity pomysł. Okazało się,  że w pewnym momencie znikły wszystkie drogowskazy na Koszarawę i musieliśmy polegać jedynie na swojej intuicji i orientacji w terenie, czyli błądziliśmy długo, ale przynajmniej była przygoda!
Po powrocie na melinę zastajemy party hard, odbieramy wyrazy uznania, że nam się chciało po górach łazić, a ja dostaję placka od Barbary i nieoczekiwanie wyznania miłosne połączone z rzucaniem mną o ścianę ^^'