niedziela, 28 grudnia 2014

Mała Fatra cz. II

Ok, zachciało mi się szybciej niż przypuszczałam. 
Poranek jest strasznie ciężki. Kiedy rozklejamy powieki, dookoła nas na parkingu panuje już krzątanina, turyści patrzą z wyraźną konsternacją i zgorszeniem na wynurzające się z Korsarza zwłoki. Pogoda wydaje się być idealna na podbój Małej Fatry, choć nie obraziłabym się, gdyby było trochę chłodniej. Szybko się ogarniamy i ruszamy w stronę Chaty na Gruni.

Idzie się bardzo przyjemnie, wszystko dookoła wydaje się być takie dzikie i pierwotne, aż mam wrażenie, że zaraz spomiędzy drzew wylezie jakiś dinozaur. Nic takiego się jednak nie dzieje, za to wkrótce ukazuje się nam Chata na Gruni.
Jakoś tak trochę alpejsko.
W Chacie kupujemy po kuflu Kofoli i delektujemy się nią, podziwiając Wielki Sut, gdzie dzisiaj nie będziemy i Południowy Gruń, gdzie będziemy, jeśli wszystko dobrze pójdzie.
 Słowacki stan umysłu, czyli kwiatki w pisuarach.
Kolejny widok na Wielki Sut.

Lubię ten widok. Bardzo. Chciałabym kiedyś znaleźć się tam jesienią albo zimą, gdy między wzgórzami snują się mgły, bo lato to w sumie moja najmniej ulubiona pora roku. 
 I znowu Wielki Sut, który towarzyszy nam przez całą drogę na Południowy Gruń.
Trasa jest naprawdę męcząca, wylewam siódme poty. Jesteśmy pełni podziwu dla naszego towarzysza wycieczki sympatycznego starszego pana o aparycji kloszarda, co potęgował fakt, że w ręce niósł puszkę z piwem, a w ustach miał szluga. I o zgrozo, jego kondycja prezentowała się o wiele lepiej niż nasza.
Mijamy wycieczkę złożoną ze starszych Słowaków, którzy zagadują do nas z pozoru przyjaźnie, po czym zaczynają kpić z naszych butów (no dobra, trampki w góry to średni pomysł, ale dalim rade!). Właściwie co drugi Słowak przystawał i komentował nasze buty. Ale byli tak sympatyczni, że nawet jak nas bluzgali, to było nam cieplej na sercu i się śmialiśmy. W sumie w Polsce nigdy nie spotkałam się jeszcze z tym, że ktoś mnie zaczepia na szlaku i śmieje się z moich butów, a parę razy w trampkach sobie popierdalałam, może u Słowaków taka tradycja, by się wyzywać z uśmiechem na szlakach?
Pojawiają się nawet łańcuchy, ależ tam niebezpiecznie!
Stoh i Suty dwa. Stoh trochę kusi, ale chcemy dziś zaliczyć całą główną grań Małej Fatry. Udajemy się więc w kierunku Sten.

Góry, wszędzie góry! Rozglądam się dookoła i mam wrażenie, że na świecie nie istnieje nic poza górami.
Moja wielka dupa i Wielki Sut ;_;

Na Chlebie zauważamy, że nad Taterkami coś się kotłuje. Chwilę później słyszymy grzmoty. O nieeee, to już staje się nudne, ileż można! Burza zdaje się nie dać za wygraną, dopóki nas nie dopadnie. Zmykamy do Snilovskiego Sedla, gdzie postanawiamy przeczekać.

 Małą Fatra pokazuje pazurki.
 Wielki Krywań z tej perspektywy wcale nie taki wielki, a w dodatku pokryty wysypką, ochrzczony mianem "Chorej góry".
Cóż, nie wygląda to za dobrze...
Burza jednak całkiem szybko odpuszcza, więc ciśniemy na Wielki Krywań!
Znowu tęcza.
 Widoczki! Trochę jak z Lord of the rings!
Podziwianie widoków trochę utrudnia silny wiatr, który sprawia, że momentami ciężko jest utrzymać równowagę.

 I nagle pogoda znów postanawia dać nam popalić


Uciekamy w popłochu, a tak wygląda to, co zostawiamy za sobą:

Ok, ok, zrozumieliśmy, Mała Fatro. Nie jesteśmy już tu mile widziani. Ok, już sobie idziemy. Od samego początku miałam wrażenie, że Mała Fatra nas nie lubi. Schodzimy znienawidzonym szlakiem, którego tym razem nienawidzę jeszcze bardziej.
Niestety to już nasze pożegnanie z Małą Fatrą.  Pozostał wielki niedosyt i ogromna chęć powrotu. W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze raz o Tesco, by zakupić więcej Kofoli i wracamy do domu, z licznymi przygodami na słowackich drogach.

Mała Fatra cz. I



Wreszcie! Jedno z moich większych górskich marzeń się spełnia – jadę na Małą Fatrę!
Mimo całego mojego podjadania i podekscytowania, wczesna pora, o której zerwałam się z łożka, daje się we znaki i połowę drogi przesypiam, a przez drugą połowę ziewam leniwie, patrząc na pagóry za oknem, które ciągną się przez prawie całą drogę od momentu wjechania do Cieszyna. 

W Zilinie obowiązkowy przystanek w Tesco, by zaopatrzyć się w słowackie specjały i koniecznie Kofolę, którą piłam przez całe 2 dni mojego pobytu na Słowacji, a nawet jeszcze po powrocie do domu, bo zrobiłam sobie zapas <3 Z parkingu przy Tesco dostrzegamy już zarys małofatrzańskich szczytów, w stronę których chwilę później mkniemy niezawodnym Korsarzem, zajadając się jakimiś dziwnymi batonami. Wystawiam głowę za okno niczym psisko i kontempluję.  Kiedy wjeżdżamy do wąwozu Tiesnavy czuję się trochę jak w Ojcowskim parku narodowym. 
 Z braku laku zilustruję to zdjęciem z wiki, jako że mój aparat był wtedy jeszcze gdzieś na dnie plecaka. 

W końcu dojeżdżamy do Vratnej, gdzie parkujemy Korsarza, wyciągamy z niego wszystkie graty, które ładujemy na plecy i nie zwlekając ruszamy w drogę, bowiem zegarki wskazują 14. Jesteśmy trochę zdezorientowani, dla każdego z nas Mała Fatra to absolutnie terra incognita, więc jak się później okazało, nieco pokręciliśmy drogę xD Idziemy dróżką  przed siebie, smażąc się w słońcu, gdyż niemiłosiernie wtedy przygrzewało. Trochę nas niepokoi, że nie widzimy żadnych oznaczeń, ale nie daje nam to za wiele do myślenia i niezrażeni idziemy dalej.
Po drodze napotykamy takie oto wdzięczne widoczki

Jak już pisałam wcześniej, daję sobię głowę uciąć, że mieszka tam jakiś zwyrol, który lubi ćwiartować ludzi, klasyczna chatka z horroru.
Nieco dalej natykamy się  na symboliczny cmentarz ofiar Małej Fatry, cóż za optymistyczny akcent na początek naszej małofatarzańskiej przygody

Chwilę później niewiele brakowało, a sami byśmy dołączyli do grona ofiar Małej Fatry. A tymczasem: witaj przygodo!
Idziemy ścieżką coraz głębiej w las, co jakiś czas zastanawiając się głośno, czy to aby na pewno jest szlak. Droga coraz bardziej niknie w leśnej gęstwinie, przez którą musimy się przedzierać. Myślimy sobie, że cóż, może na Słowacji tak właśnie wyglądają szlaki? Gdzieś wcześniej czytałam,że to dość dzikie tereny, ale żeby aż tak? XD Generalnie to trochę takie diery dla ubogich. W końcu wyrasta przed nami całkiem spore wzniesienie, na które postanawiamy się wdrapać. Im wyżej tym gorzej, nie ma się czego złapać, niepewnie i niestabilnie. Nie chcę się zabić w ciągu pierwszej godziny pobytu na Małej Fatrze więc marudzę, że lepiej wracać. Ostatecznie wysyłamy Szczura na zwiady, jako że jest najbardziej zwinny z nas wszystkich. Okazuje się, że dalej nie mamy zbytnio po co iść i usiłujemy zawrócić. Musimy uważać, by nie zrzucać sobie wzajemnie kamieni na głowę. Mi rzucano kłody pod nogi - dosłownie ;_; W końcu jakoś schodzimy, trochę się upierdoliwszy. Jasne spodnie Korkorana od tego momentu będą przyozdobione dość podejrzanie wyglądającą plamą na tyłku.
Wracając mijamy rodzinę z dałnem i od tej chwili ów "szlak" jest ochrzczony "szlakiem dałnów". Jak najbardziej adekwatnie, patrząc na nasze wyczyny ;_;
 Ostatecznie znajduję szlak, jak mogliśmy go przeoczyć?! Początkowo bardzo nudny odcinek, prowadzący lasem. W końcu jednak pojawiają się pierwsze konkretne widoki.


I gdy już prawie jesteśmy przy Snilovskim sedle postanawiamy się rozłożyć w celu podziwiania widoków, a Szczur walczył dodatkowo z migreną. 

 Coś niedobrego wisi w powietrzu. Nadciąga burza. Z oddali słychać już groźne pomruki, a Wielki Sut w burzowych chmurach wygląda całkiem złowrogo
Okazuje się, że na Snilovskym sedle nie przeczekamy burzy, bo chata była zamykana o 17, a dotarliśmy tam niewiele przed tą godziną. Zaczynamy trochę panikować, rozglądając się za miejscem, gdzie moglibyśmy przekoczować, ale w końcu dochodzimy do wniosku, że lepiej po raz kolejny tego dnia nie igrać ze śmiercią i szybko czmychać na dół. Szlak jest naprawdę upierdliwy, zdążyłam go znienawidzić.
A burza drepcze nam po piętach. 
Panikujemy naprawdę ostro, oczyma wyobraźni widzę nagłówki w gazetach " czworo już nie takich młodych turystów z Rybnika poniosło tragiczną śmierć podczas burzy na Małej Fatrze, dzielnie walczyli, ale jednak przegrali z bezwzględnym żywiołem" [*]
Kiedy jednak zbiegamy w las uspokajamy się nieco, a poza tym burza chyba odpuściła. Zmęczeni tą bieganiną kładziemy się na środku szlaku, na całkiem wygodnych kamieniach i odpoczywamy. Po jakiejś godzinie takiego lenistwa schodzimy w dół, przy stolikach pod Chatą Vratną wcinamy żarcie. Zastanawiamy się nawet, gdzie by tutaj jeszcze pójść, by wykorzystać czas, jaki pozostał nam do zmroku i w tym momencie gdzieś BLISKO nas ni z gruchy ni z pietruchy uderza piorun! Pędzimy galopem do auta, mamy tego dość na dzisiaj. Pogoda załamała się dosłownie w kilka minut. 
Takie widoki podziwialiśmy niemalże do końca dnia:

Momentami pojawiały się też obiecujące przejaśnienia, burza jednak swoimi pomrukami dawała znać, że jeszcze o nas nie zapomniała. 

Słowackie Twin Peaks 
 Była nawet tęcza!
 Niezły kontrast między tęczą a mrocznym lasem

Trochę smutek, że nie udało nam się zdobyć tego dnia choćby Chleba, ale cóż począć. W samochodzie spędzamy jakieś 14 godzin, ględząc o wszystkim i o niczym, słuchając dziwnych audycji radiowej trójki, jakiejś czeskiej stacji, gdzie gadali o.... knedlikach i ostatecznie usiłując spać, co było trochę trudne z racji tego, że w małym autku gnieździliśmy się w czwórkę.
Na szczęście następnego dnia Mała Fatra okazała się być dla nas nieco bardziej łaskawa i odkryła swe wdzięki w pełnej okazałości, ale o tym już w następnej notce. Kiedyś. Może. Jak mi się zachce.

Generalnie dochodzę do wniosku, że i tak mieliśmy wtedy sporo szczęścia. Kilka dni po naszym powrocie świat obiegła informacja o strasznej nawałnicy, jaka spustoszyła dolinę Vratną. Parking przy chacie został całkowicie zniszczony, a to właśnie tam nocowaliśmy w Korsarzu...
Dla niezorientowanych:  http://www.fakt.pl/wydarzenia/doline-vratna-nawiedzil-kataklizm-lawina-blotna,galeria,476270.html

Pilsko jesienią

Całe eony temu postanowiłam wybrać się na Pilsko jesienną porą. Było to jakoś na początku października 2013. Znów nie udało mi się zakląć pogody, przez co było naprawdę paskudnie wilgotno i podle. Właściwie to szczegóły tej wycieczki zatarły mi się już w pamięci, więc będzie to relacja bardziej zdjęciowa, okraszona nielicznymi błyskotliwymi opisami. Najbardziej utkwiła mi w pamięci męka wstawania o 5 z hakiem. Podróż początkowo upłynęła mi na wypatrywaniu jakiegokolwiek promyczka słońca przedzierającego się przez mgły, a potem to już tylko beznadzieja, czytanie i drzemanie.

 Kiedy meldujemy się na Przełęczy Glinne zaczynamy jednak dostrzegać pewne plusy panującej aury.






Na moment pogoda postanowiła narobić nam złudnej nadziei i przez chmury zaczęło się przebijać słoneczko. Las, którym wędrowaliśmy wyglądał dzięki temu jeszcze bardziej bajkowo.







Słońce jednak szybko znika za chmurami i w lesie zaczyna panowac niezły blek metal, co widać na poniższym zdjęciu

Wynurzamy się z lasu i wydajemy z siebie pełne zawodu "ehhhhh". Lubię mgły, ale liczyłam jednak na jakieś konkretne widoki.


 Po chwili jednak pogoda się poprawia, co nie trwa zbyt długo, bo chmury znów zasnuwają wszystko. Pilsko bawi się z nami w kotka i myszkę.


Trochę skostnieliśmy, więc postanawiamy rozmrozić się na chwilę w schronisku, przy grzańcu i herbatce. Nie lubię tego schroniska, więc nawet grzaniec mi tam nie smakował XD Pogoda pogarsza się z każdą chwilą, więc nie chcąc tracić czasu, postanawiamy zarzucić plecaki na garba i pocisnąć do góry.  Szlakiem żółtym, na którym parę razy szybciej zabiło mi serce, z racji tego, że moje rozsypujące się adidaski średnio radziły sobie w błocie i bałam się, że stoczę się z wąskiej ścieżki. Im dalej, tym gorzej, błoto zaczęło mi wesoło chlupotać w butach, a nawet miejscami pojawiał się śnieg.

Mój towarzysz jest przeklętym paparazzi i ciągle robi mi jakieś foty, dlatego tym baczniej patrzę pod nogi, żeby za dużo nie mogł sfotografować ;P

Widoki ze szczytu <3 Nie zabawiamy tam zbyt długo, bowiem Pilsko tego dnia jest wyjatkowo niegościnne. Schodzimy szlakiem czarnym, gdzie uświadczamy trochę widoków, choć królowa wciąż obrażona i schowana w chmurach


a potem zielonym myk do Korbielowa.

Na koniec fota naszych butów, która jest dobrym podsumowaniem całej wycieczki xD