piątek, 12 grudnia 2014

Pszygoda na Diablaku



Gdzieś kiedyś czytałam,że wschód słońca na Babiej to jedna z rzeczy, które trzeba zobaczyć  przed śmiercią, więc końcem lipca,  zebrawszy ekipę podobnych sobie pojebów, wyruszyłam do Zawoi by na własne oczy zobaczyć to widowisko.  I, jak się potem okazało, ze śmiercią poigrać.

Prognozy nie napawały optymizmem, my jednak uznaliśmy, że byle deszczyk nam nie straszny, zresztą gdy pakowaliśmy nasze zadki do Korsarza słoneczko świeciło radośnie na nieboskłonie i nic nie zapowiadało nadciągającej tragedii.

Jakoś tak w okolicach Żywca na przedniej szybie pojawiło się kilka wielkich kropel deszczu, a zaraz potem z nieba lunął strumień wody  i po chwili już kompletnie nic nie było widac, zupełnie jakbyśmy zanurzyli się w morskich głebinach xP W dodatku pioruny śmigały dookoła, więc postanowiliśmy zaparkować przy najbliższej stacji benzynowej, przeczekać to pogodowe gówno, wypić herbatę, zapalić szluga i  podziwiając  rozdzierające niebo błyskawice zastanowić się, co robić z życiem. Minęła nam na tym jakaś godzina. W końcu pogoda trochę się uspokoiła i stwierdziliśmy, że raz kozie śmierć, jedziemy na babią, najwyżej tam zginiemy, a  to w sumie całkiem spoko miejsce na śmierć.

Wędrówkę zaczynamy w Zawoi Markowej, na teren parku przemykając bez biletu, bo kasa  szczęśliwie była zamknięta. Dzięki temu miałam pieniądze, by kupić sobie jakieś bieda jedzenie następnego dnia XD

Na początku jak zwykle jest cienszko,  ale w miarę szybko docieramy do Markowych Szczawin,  skąd ruszamy żółtym szlakiem na szczyt, zamierzam stanąc oko w oko z moim lękiem wysokości.  No i okazało się, że nie taki Diablak straszny, jak go malują ;_; Wędrując  nad przepaścią czułam się może nie jakoś szczególnie odprężona i zrelaksowana, ale też daleko było mi do stanu przedzawałowego. Może dlatego, że przepaść  tonęła we mgle i tak naprawdę, gdy spoglądałam w dół, to było widać jedynie  puszyste mleko, które wyglądało na całkiem miękkie do lądowania przy ewentualnym upadku.

 Złowrogi Diablak. Sceneria dość depresyjna.

Nogi  zgalaretowaciały mi jedynie przy klamerkach, ale ostatecznie jakoś się wgramoliłam do góry.
 A tam czekały na mnie takie oto widoczki:




Potem już tylko pohasać w stronę szczytu, gdzie wiało pieruńsko. 5 minut na i przemarzłam do szpiku kości. Nawet baton, który miałam w torbie zamarzł całkowicie i próbując się nim posilić prawie rozstałam się z przednimi zębami.
 Matka boska babiogórska iksde

Po ostatniej wizycie na Babiej napalałam się na jakiś ładny zachód słońca, ale tym razem nic prócz mleka nie było dane nam zobaczyć.
Ze szmat i koców zrobiliśmy sobie bazę, pseudonamiot, by jakoś przekoczować do wschodu słońca. Zapasowa koszulka Szczura posłużyła mi za szalik. Sądzę, że Bear Grylls byłby z nas dumny, widząc jak walczymy o przetrwanie.

Kiedy zrobiło się ciemno, pogoda się poprawiła. Na niebie zaczęły się pojawiać gwiazdy w ilościach hurtowych, ale podziwianie ich wiązało się z wyjściem z bazy i wystawieniem tyłka na zimny wiatr. Pewnie wyjdę na nerda, ale migoczące  czerwone światła odległych miast przywodziły na myśl Mordor ;_; Niestety nie udokumentowałam tego zdjęciem, bo mój aparat nie wyrabia w takich warunkach oświetleniowych. Więc kiedy już go używałam, to do robienia samojebek w bazie, by jakoś zabić nudę XD

Czas mija. Dobija 23. Jest źle. Jest naprawdę podle zimno. Marzną mi pięty. Piszę pożegnalne smsy do znajomych.  Dobrze, że chociaż żaden niedźwiedź nie zapukał do naszej bazy. Szczur nie chce się z nami integrować w bazie, stoi na zewnątrz i co jakiś czas informuje nas o dziwnych rozbłyskach na horyzoncie, kracząc, że to burza. Tego nam brakowało do pełni szczęścia. Ewakuacja ze szczytu byłaby przedsięwzięciem dość karkołomnym, nie byliśmy jakoś szczególnie przygotowani do złażenia w nocy, zero latarki, nawet baterie w telefonach nam padały. W końcu jednak podkulamy ogon i czmychamy na ślepo, nie mając pojęcia, co robimy. Obrazek niech posłuży za komentarz.


Kontynuujemy naszą samobójczą misję. Gdy docieramy do kosodrzewiny, rozkładamy się na ścieżce i podziwiamy gwiazdy, zastanawiając się, czy w koso żyją niedźwiedzie. Właściwie to  moglibyśmy tam zostać do rana, kosodrzewina bowiem dobrze chroniła przed zimnem i wiatrem, ale w końcu strach przed „burzą” szczura i ewentualnymi nieproszonymi gośćmi  bierze górę xP
Gdzieś przed nami, w okolicy Małej Babiej majaczy światło. Wydaje nam się, że pulsuje, że delikatnie się zbliża w naszą stronę i myślimy sobie, że to może jakiś podobny nam szaleniec, ale po chwili okazuje się jednak, że światło stoi w miejscu. Przypominają mi się różne legendy, jakie o Babiej czytałam. Na ciele pojawia się gęsia skórka. Z pewnością to wina chłodu, kto by tam się bał jakichś demonów z legend. Kiedy dochodzimy do skrzyżowania szlaków okazuje się, że światło zniknęło bez śladu. Dziwne rzeczy, naprawdę.  Potem jeszcze tylko jakieś 15 minut według szlakowskazu, które przemierzamy już w ciemnościach absolutnych i które wydają się trwać całe eony. I wreszcie Markowe Szczawiny. Wchodzimy do środka, rozglądamy się niepewnie, namierzamy całkiem wygodnie wyglądającą ławkę w holu i postanawiamy na niej spędzić noc. Budzą nas dopiero krzątający się wokół ludzie, którzy mają okazję do podziwiania naszych malowniczo rozwalonych zwłok. No tak, 8 rano. Przespaliśmy wschód słońca, kto by się spodziewał ;_;
Postanawiamy zejść do Markowej i pokręcić się po okolicy, ja proponuję, by udać się na Jałowiec, gdzie byłam w zeszłym roku i było fajnie wtedy. Szlaku nie znałam, bo szłam wtedy od dupy strony, czyli od Koszarawy. Także po raz kolejny: witaj przygodo! Kiedy schodzimy do Markowej mijamy grupkę jakichś starszych turystów, którzy zaczepiają nas i pytają „hej, czy to nie wy spaliście na ławce w schronisku?” ;_; Nie tak chcieliśmy zostać zapamiętani ;_; Próbujemy jakoś ratować naszą reputację (?) i opowiadamy o heroicznym (tudzież głupim) wyczynie schodzenia z Babiej w środku nocy. Poskutkowało. Przestają na nas patrzeć, jak na żuli. Zaczynają patrzeć jak na wariatów ;_;
W Zawoi kupujemy coś na ząb, w moim przypadku jest to bardzo biedna konserwa o nazwie „szynka polska”, za którą Polacy powinni się wstydzić. Boże, żarcie dla psów smakowałoby lepiej. Nie jestem w stanie tego jeść, wszystkich odrzuca już sam zapach i oślizgła konsystencja. NIE POLECAM!

Potem usiłujemy znaleźć szlak na Jałowiec. Nie mamy mapy, której zapomniałam zabrać z domu -.-' Pytamy w punkcie info, ale kobieta miała problem ze zlokalizowaniem Zawoi na mapie, więc idziemy dalej, do kolejnego punktu info, połączonego z galerią (zdjęcia naprawdę MEGA!), gdzie siedzi bardzo miły człowieczek. Pyta, skąd idziemy, więc odpowiadamy, że z Babiej. On zdziwiony, że tak wcześnie, więc opowiadamy mu historię naszego życia. Chłop jest wzruszony, łezka kręci mu się w oku, opowiada, że też kiedyś miał podobne przygody, zanim… i tu spogląda ze smutkiem na swoją obrączkę ślubną XD Opowiada nam także parę historyjek o niedźwiadku z Babiej, który lubi zapuszczać się pod schronisko i wyjadać ze śmietnika skórki bananów (dobrze, że go nie spotkaliśmy, bo akurat nie miałam przy sobie żadnej skórki banana i jeszcze by się misio wściekł i na moją skórę połasił). Kiedy odchodzimy nawet chce częstować nas kawą i czekoladą. Pozdro dla tego pana, który i tak tego nie przeczyta!
A więc szlak niebieski. Nie wiem, jak to się stało, ale pogubiliśmy się sromotnie. Błądziliśmy przez kilka godzin, aż w końcu złapała nas burza, która dreptała nam po piętach od dnia poprzedniego, a właściwie to mieliśmy wrażenie, że prześladuje nas od Małej Fatry. Dodać muszę, że przez najbliższy tydzień grzmiało za każdym razem, kiedy wychodziłam z domu, a nad głową ciągle wisiały mi burzowe chmurki, fatum jak nic xD  Właściwie to był to dzień bardziej rekreacyjny, wyczynów mieliśmy już dość. Szwendaliśmy się po lesie z nadzieją, że znajdziemy szlak, ale też bez jakiejś szczególnej spiny.
 Przy drodze znajdujemy coś, co wygląda jak bardzo zdezelowana maskotka, ale tak naprawdę to chyba jakiś zmutowany grzyb, czy ki diabeł. Aż chciałoby sie psytulić ;3

W końcu wracamy do samochodu, gdzie jesteśmy napastowani jeszcze przez jakiegoś lokalnego kloszarda spod sklepu. Za suchą beskidzką postanawiamy zrobić sobie przerwę na jakieś papu. Kupujemy 30 kotletów hamburgerowych na promocji, trochę bułek, sos czosnkowy, po prawie 2 dniach niejedzenia to posiłek bogów!


 Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy to jakaś wikińska świątynia?


Podziwiamy także niesamowite mgły snujące się między drzewami. 




I wizerunki obcych na drewnianych belkach.


Kończymy konsumpcję i ruszamy do domu. Jest jednak zbyt pięknie, by tak po prostu wrócić, mgły wiją się między szczytami. Do zachodu mamy jakąś godzinę, więc postanawiamy zatrzymać się gdzieś w Ślemieniu i na spontana wdrapać się na jakieś z okolicznych wzgórz, by móc podziwiać to wspaniałe widowisko. To był naprawdę szalony romantyczny zryw. W końcu docieramy na polanę, akurat w momencie, gdy niebo zaczyna nabierać dobrych kolorów.





 Siedzimy i kontemplujemy, ochujemy i achujemy, tylko Szczur jest głosem rozsądku, który mówi, że pora wziąć dupe w troki i wracać do auta. Kilka razy pada „jeszcze 5 minut”, ale w końcu idziemy. 
Zawsze chciałam zrobić takie zdjęcie. Poświęciłam sie dla sztuki i wtargnełam w chaszcze i bagno, by je zrobić, ale wreszcie je mam!


A potem już tylko powrót do szarej rzeczywistości,  nad którym nie ma sensu sie rozwodzić :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz