środa, 25 grudnia 2013

Po Beskidzie Żywieckim hasanie - część II - Rysianka, Lipowska, Boracza

Na początku szlaku wita nas błotko. Lawirujemy sprytnie między małymi bagnami i w końcu zdobywamy kolejny szczyt podczas tej wyprawy, a mianowicie tajemniczy BRTS. Czyli Palenicę, jak się potem okazało. Ale BRTS bardziej mi się podoba.  Od tego miejsca większość ekipy zamienia się w Walking Dead. Moje buty praktycznie rozsypują się po drodze, ale trza iść dalej, choć kamyczki fundują stopom masaż.

Co jakiś czas mijamy człowieków,   niedźwiadki jeśli są, to nie wchodzą nam w drogę. Schodzimy, podchodzimy i tak w kółko. I wreszcie docieramy na Rysiankę. Okazuje się, że szczytujemy z papieżem. I doznajemy wniebowstąpienia.
Na Rysiance jest bowiem jedna ze stacji papieskiej drogi światła, czy jak to się tam zwie. Po prostu papież lubił sobie tamtędy hasać i postanowiono to upamiętnić.
Wypadałoby rozejrzeć się za jakimś miejscem do nocowania, postanawiamy jednak najpierw zamelinować się w schronisku i zaaplikować sobie jakieś węglowodany.  Herbata musi być. I jej ociekające artyzmem zdjęcie. W sumie nie pamiętam, po co robiłam zdjęcie herbacie, ale skoro już jest...xP
Burżuazyjny Szczur zamawia sobie schaboszczaka większego niż talerz i czekoladę z bitą śmietaną, podczas gdy ja dojadam mój spłaszczony cebularz ;_;
Obok nas siedzi jakaś rodzina i przegląda księgi wpisów pamiątkowych. Opluwam się, słysząc jak mała dziewczynka pyta swoją mamę niewinnym głosikiem: „Mamusiu, a co to znaczy ruchać?” xD Od razu  księgi idą w ruch, ale nie znajdujemy tam takich smaczków, głownie „supcio schronisko” i wszelakie peany pod jego adresem. Wydaje mi się jednak, że jak najbardziej zasłużone.
Gdy Szczurosław uporał się z kotletem dźwigamy rzycie i pędzimy szukać miejscówki do rozbicia namiotu na dziko, bo zaczyna się delikatnie ściemniać. Krążymy po polanie, ale każde potencjalne miejsce ma jakiś feler. Albo za blisko szlaku, albo za wysoka trawa, w której nie wiadomo co się czai, a chyba nikt nie chciałby się obudzić ze żmiją w namiocie. Ja na żmije mam wyjątkowe szczęście, bo jak wiadomo ciągnie swój do swego. Robi się coraz ciemniej, a my coraz bardziej nerwowi. W końcu stwierdzamy, że pieprzyć i idziemy legalnie zanocować na polu namiotowym. 12 złotych od osoby ;_; A w moim przewodniku z 97 piszą, że można zanocować za 2 złote od NAMIOTU, skandal! ;_;
Rozbijamy namiot z drobnymi problemami, ale w końcu jakoś stoi. Szczurosław w międzyczasie męczy się ze swoim dziadostwem z Biłgoraja, który pamięta chyba jeszcze czasy drugiej wojny światowej.  Nigdy wcześniej tego ustrojstwa nie rozkładał, chyba nawet brakuje tam jakichś części, cholera wie. Zwierzenty bawią się w inżyniera, próbuje zrobić z tego jakieś tipi, ogarnął ją twórczy szał. Ale kiedy kończy, namiot w efektownym stylu na powrót staje się bezładną kupką żelastwa. W końcu Szczurosław  zostaje zmuszony do wynajęcia noclegu w schronisku, dostaje pokój z 5 dziewczynami, więc chyba całkiem nieźle na tym wyszedł xD Przez cały czas możemy podziwiać wiszący nad Pilskiem krwawy księżyc niczym w podrzędnych amerykańskich horrorach,  gdzie zawsze zostaje zaszlachtowany jakiś blond włosy i cytaty piczon.
 Zdejmujemy buty…. Po kilku sekundach dusimy się i wypierdzielamy obuwie Pana Czedara  dwa kilometry od namiotu, ale dalej śmierdzą. Noc spędzam  telepiąc się w śpiworze i zastanawiając się czy zakryć pysk chustką i się udusić z braku powietrza, czy udusić się przez wszechobecny smród skarpet. W końcu zasypiam, chociaż ciężko odróżnić jawę od snu. Naćpałam się skarpet, czy ki diabeł. Koło namiotu ciągle ktoś krąży, przypominam sobie wszystkie horrory o śpiących pod namiotami, jakie widziałam,  skarpety śmierdzą, czas mija.
Ustawiam budzik, chcąc zrealizować mój ambitny plan zobaczenia wschodu słońca. Potem ustawiam niezliczoną ilość drzemek. I ostatecznie kiedy wyczołgujemy się z namiotu słońce wisi już wysoko na niebie. Muszę przyznać, że wypiździało mnie konkretnie.  Zwijamy klamoty, w schronisku konsumuję ciasto jagodowe, ABSOLUTNIE WYBORNE, każdemu kto tam latem zawita polecam skosztować, Czedar niemalże zostaje wywalony za usiłowanie spożycia paprykarza, ostatecznie on i Szczur zajadają się  frank futerkami,  pozując do jakże uroczej sesji zdjęciowej. 
Tego dnia głównym celem jest dworzec w Milówce, ale po drodze  zahaczamy jeszcze o Halę Lipowską i Boraczą. Hala Lipowska w porównaniu do Rysianki wypada blado.   
Ponoć tamtejsze schronisko jest bardzo ładne  i klimatyczne,  jednakże nie miałam okazji tego zbadać, niemniej następnym razem tam wstąpię, choćby pod pretekstem zgarnięcia pieczątki, które niestety dopiero po tej wyprawie zaczęłam zbierać. Mijamy Lipowską, nie zaszczycając jej zbytnią uwagą i pędzimy na Boraczą.  Mniej więcej w połowie drogi trafiamy na przybite do drzewa ostrzeżenie, jakoby szlak był zamknięty przez jakże straszne osuwisko, które czyha tam na życie wędrowców. Postanawiamy zaryzykować, dodaje to dreszczyku emocji naszej wyprawie.
Krajobrazy dość przygnębiające, ciężkie chmury na niebie, wszechobecna wycinka, momentami straszy nas deszcz.
Cmentarzysko drzew.


Strasznie podoba mi się kontrast między tym uschniętym drzewem, a zielenią dookoła.
 Szczurosław na dachu świata

  W pewnym momencie mijamy gromadę dzieci, jakieś kolonie, czy coś. Dzieci na zamkniętym szlaku z jakże strasznym osuwiskiem! Olaboga! Idymy dalej, ale piszę te słowa i to wcale nie ze szpitalnego łóżka, więc przeżyłam jak widać. 
Po dłuższym czasie tuptania docieramy do Boraczej, gdzie gwarno i tłoczno, podoba mi się najmniej ze wszystkich odwiedzonych podczas tej wycieczki hal. Ale wciąż ładnie, w końcu to góry. Nie zabawiamy tam długo, bo czas goni, pociągi nie mają w zwyczaju czekać. Na Boraczej natrafiamy jeszcze na niezwykle dziwne widowisko, a mianowicie góralską orkiestrę dającą koncert w polu xD
Zbiegamy do Milówki, druga połowa szlaku strasznie nudna, jak to asfalt. Szlak wiedzie między zabudowaniami,  mijamy krwiożercze gęsi i masę innego pałętającego się pod nogami tałatajstwa. Szczerze powiedziawszy wolałabym już niedźwiedzia, albo hordę zombiaków spotkać na szlaku niż stadko gąsek. Uraz z dzieciństwa, nienawidzę.
Trafiamy też na lwa domowego.
Docieramy na dworzec, gdzie nasza wycieczka dobiega końca.  Być może uda nam się zmierzyć z tym szlakiem jeszcze tej zimy. Taaaaa, "zimy"...
A skoro już o „zimie” mowa, to tęskno mi za świętami jak z bożonarodzeniowej pocztówki. Śniegu napierdzielone po pas, szyby w oknach pokryte szronem, trzaskający mróz. A teraz… Nawet stokrotki zakwitły mi za oknem.
Niemniej,  jeśli nie psuć sobie humoru patrzeniem za okno, to można się całkiem przyjemnie opierniczać i wpierniczać pierniki. A potem w góry, palić świąteczne kalorie :3

3 komentarze:

  1. III część historii też będzie? xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Sroga narracja, ziomek. Prawdziwie blogowa :>

    OdpowiedzUsuń
  3. mwahahaha cudo ta notka, poplułam się normalnie od śmiechu :D A z tym szczurem tudzież modelem przegiełaś mwahahahaha xDD Ale Miecho było więc jest ekstra notka :D A z tym zgniecionym cebularzem.... hahaha rozpierdzieliłaś mój system... A ten lew domowy to jedna z moich ulubionych ras :D Szczerze.... nie chciałabym się też znaleźć w skórze tej matki, co miała tą ciekawską córeczkę xDD Kobieto co ty bierzesz, że tak rozweselające notki piszesz, choć sama jesteś mega pesymistycznie nastawiona do świata ( choć fakt, walczysz z tym xDD). Daj mi, ja też chce :D

    OdpowiedzUsuń